Legenda o siarczystym smoku albo legenda o powstaniu Staszowa.

© Piotr P. Walczak

Działo się to dawno temu. Tak dawno, że trudno w to uwierzyć. Było wtedy trochę inaczej niż teraz. W rzece Czarnej pływały płocie, brzany i dorodne szczupaki. Po dnie baraszkowały raki i szczerzuje. Powietrze pachniało… Puszcza pełna była zwierząt: małych, średnich, dużych i naprawdę wielkich. Pełzających, pływających, biegających i latających…

– Stasko! Stasko! – krzyczał Seploła ze szczytu drewnianej wieży. – Stasko! Cos leci!

Staszko Kmiotek, człek solidnej postury, przerwał struganie drewnianego pala, podniósł rękę do czoła i przymrużył oczy. Wieża – najwyższa budowla w całej osadzie, stała pod słońce.

– Co tam leci Seploła!? – odkrzyknął w górę. – Co!?

– Cosik wielkiego, Stasko! – przejętym głosem relacjonował Seploła. – Jakisik wielki ptok!

– Pewno bociek! – stwierdził Staszko.

– Moze być Stasko! – potwierdził Seploła. – Moze być!

Staszko opuścił głowę i wrócił do strugania pala ale znów dobiegło go wołanie Seploły. Tym razem był to głos drżący, podekscytowany, wskazujący na fascynację jakimś niezwykłym zjawiskiem.

– Stasko!? – głos jego drżał z podniecenia. – A widzioł ty kiedy bocka, co zygo ogniem!?

– Na ziemię! – ryknął Staszko. – Złaź Seploła na ziemię! Żwawo!

Chwycił za wiszący na piersi róg i zadął weń ile tchu. Basowy, ostrzegawczy dźwięk przetoczył się po całej osadzie. Alarm postawił na nogi całą wioskę. Ludzie w popłochu wybiegali z chat, rzucali swoje zajęcia, chwytali na ręce rozwrzeszczane dzieci i uciekali za palisadę, do pobliskiego lasu. Psy ujadały, kozy beczały, świnie kwiczały, a kury pierzchały z przerażonym gdakaniem.

W ten ogólny jazgot wdarł się nagle dźwięk zagłuszający wszystko inne. Z potwornym wizgiem spadła na wieżę jasna kula ognia, momentalnie zmieniając ją w słup płomieni i dymu. Przeleciał nad nią wielki cień, przesłonił słońce i zawisł nad strzechami. Dwa wielkie skrzydła zagarniały łapczywie powietrze, wzniecając na ziemi tumany pyłu. Zrobiło się szaro. Z kurzawy tej wypłynął nagle złotoczerwony jęzor ognia. Oblizał słomiane dachy, porwał rozpłomienione wiechcie słomy i rzucił je na kolejne domy, ciągnąc za sobą snop powłóczystych iskier. Staszkowy gród w ciągu kilku chwil ogarnęły płomienie.

Olbrzymi smok opadł z głuchym stęknięciem pomiędzy płonące chaty. Ciemnozielone łuski połyskiwały na jego grzbiecie ozdobionym grzebieniem kolców i tępych wyrostków. Po bokach łuski przybierały barwę jasnej zieleni, a brzuch jarzył się siarczystą żółcią. Błoniaste skrzydła zwinął i położył po bokach ale ogon zakończony ostrym szpicem drgał nerwowo jak u kota. Złote ślepia osadzone w oczodołach rogatego łba, błyskały przy każdym ruchu wężowatej szyi. Z nozdrzy unosił się delikatny, niebieskawy dym.

– Muuu… – dało się słyszeć pośród trzasku ognia i opadających belek. – Muuu…

Spomiędzy domostw wybiegła krowa. Pędziła przed siebie, nie zważając, że biegnie wprost na przyczajoną bestię. Smok rozwarł paszczę i pożarł ją jednym kłapnięciem. Beknął nonszalancko, wzbił się w powietrze, zatoczył koło nad pożogą i odleciał.

Stasz Kmiotko i reszta mieszkańców patrzyli bezsilnie jak dopalają się resztki zabudowań grodu.

– Znów w szałasach będziem mieszkać – rzekła płacząc jedna z kobiet.

– Trzeci raz domy nam spalił! – zawodziła druga.

– Trzeba bestię zgładzić – zacisnął pięści jeden z mężczyzn. – Inaczej nigdy nie zaznamy spokoju.

– Ale jak tu się dobrać do takiego maszkara? – zastanawiał się kolejny. – Wszak skóry jego żadna broń nie przebije.

– Carami ca go ukatrupic Stasko – wyseplenił Seploła, ocierając osmaloną gębę w której brakowało niemal wszystkich zębów, za wyjątkiem górnej jedynki.

– Ale smok na czary odporny – sprzeciwił się Staszko. – Już go dziadek leśny chciał gusłami uśpić…

Stanęła wszystkim przed oczami scena sprzed paru miesięcy. Smok pożarł krowę, dwie kozy i zdaje się, miał już odlatywać, gdy zatrzymały go krzyki leśnego dziadka. Starzec dopadł do bestii wymachując kosturem i zaczął skrzeczeć jakieś zaklęcia. Gad przyjrzał mu się z zainteresowaniem, a potem bez zbędnych ceregieli wpakował go do paszczy. Gdy wzbił się w powietrze, wypluł leśnodziadkowy kostur. Kij wbił się w ziemię na dwie stopy i w ciągu kilku dni wyrosły wokół niego kępy czermieni, smoczym zielem zwanej.

– Dziadek na czarach się nie znał – powiedział któryś z pogorzelców. – Trzeba do prawdziwego czarownika po poradę.

Prawdziwy czarownik zwał się Gadomir. Mieszkał w Szydłowskiej Puszczy, na niedużej polanie, w niepozornej chacie, choć określenie „chata” było tu terminem raczej na wyrost, zważywszy, że miało to coś tylko dach wsparty na kilku palach. Był to jednak dach nader solidny i wiekowy, porośnięty mchem i wrzosem. Centralne miejsce domostwa zajmowało palenisko z którego niemrawo unosił się dym.

– Zgładzić latającą bestię? – Gadomir popatrzył uważnie na Staszka. – Niemożliwe to, niemożliwe…

– Nie ma żadnego sposobu? – zafrasował się Staszko. – Wszak on nam spokoju nie daje, trzy razy gródek spalił, krowy i kozy zeżarł, mało ludzi nie wytracił. Seplołę by uwędził, gdyby w porę z wieży nie zbiegł.

– Ale nie uwędził – poskrobał się Gadomir po zapadniętym policzku. – Tedy po co go tracić, trzeba go tylko odpowiednio… nakarmić.

Staszko wrócił do swoich. Odbudowali z mozołem gródek, a gdy przyszła jesień, zarządził wielkie zbiory. Zbierano… muchomory. Czerwone i sromotniki. Wiele ich było, szczególnie w lasach na drugim brzegu Czarnej. Zbierały je przede wszystkim kobiety i dzieci. Przynosiły całe naręcza i wsypywały do dziwnej konstrukcji, którą Staszko zbudował z innymi mężczyznami. Konstrukcja przypominała wielkiego tura, czy też żubra, opinie w tej kwestii były podzielone. Była pokraczna, opleciona wikliną i oblepiona gliną. Narzucono na nią skóry i z dala wyglądała jak szarżujący byk. Do otworu w grzbiecie codziennie wsypywano trujące grzyby. Grzyby kurczyły się, czerniały i psuły we wnętrznościach sztucznego zwierzęcia. W całym gródku cuchnęło niemiłosiernie. Ledwie można było od tego smrodu wytrzymać. Staszko zaś kazał dokładać i dokładać grzybów, aż w końcu do środka nie dało się wcisnąć już ani jednego muchomora. Otwór przykryto skórą.

W dzień i w nocy, ze szczytu odbudowanej wieży, wypatrywano nadlatującego niebezpieczeństwa. Właściwie to wypatrywał go Seploła, który dyżurował na szczycie cały czas i bardzo niechętnie zamieniał się z innymi strażnikami. Seploła wszczynał niezliczoną ilość fałszywych alarmów. Każdy orzeł, bocian, jastrząb, sroka, coś, co większe było tylko nieco trochę od wróbla, było powodem do podnoszenia alarmu.

– Stasko! Stasko! – krzyczał Seploła. – Smok leci!

– Pewnyś Seploła, że to smok? – cierpliwie upewniał się Staszko.

– A jakze, sksydła wielkie! Nogi, dziób! O i zygnął teraz ale jakby… z kupra.

Nadszedł w końcu dzień, w którym smok rzeczywiście nadleciał. Ostentacyjnie okrążył kilka razy Staszkowy gród, wzniecił, dla zasady bardziej, niż z potrzeby, kilka pożarów i opadł na ziemię. W wiosce nie było już nikogo. Ostrzegawcze wrzaski Seploły i róg Staszka skutecznie wymiotły mieszkańców z grodu.

Smok rozejrzał się, łypnął to jednym, to drugim okiem. Nie dostrzegł jednak nic, co mogłoby go zainteresować. Po chwili jego uwagę przyciągnęło donośne buczenie.

– Buuuu… – dochodziło zza węgła. – Buuuu…

Smoczysko wlazło między dwie chałupy i ujrzało rogatego zwierza. Był gruby, tłusty i ryczał. Gad nie zastanawiał się ani chwili. Błyskawicznie dopadł rogacza, rozdziawił paszczę najeżoną białymi sztyletami zębów i w mgnieniu oka pożarł zwierza. Oblizał się, czknął i poderwał się w górę.

Spod ziemi, z miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą stał sztuczny byk, wydostała się ręka z dłonią zaciśniętą na rogu, a po niej głowa Staszka Kmiotko. To on dął w róg, udając ryczenie byka, schowany w wygrzebanej jamie.

Staszko patrzył jak smok wznosi się w powietrze, a potem spada na jedną z chałup rujnując ją doszczętnie. Potwór zasyczał, zagulgotał, wygramolił się z rumowiska i znów poderwał do lotu. Udało mu się przelecieć ponad palisadą i opaść nad rzeką. Zanurzył pysk w wodzie i pił długo, łapczywie.

Za Czarną rozciągała się głęboka niecka, z rzadka tylko porośnięta krzewami. Tutaj właśnie runął smok po raz kolejny. Obciążony grzybowym turem i wypitą wodą stracił całkiem siły. Z czeluści jego brzucha dobywały się niepokojące odgłosy bulgotania. Chciał buchnąć ogniem ze złości ale zamiast tego utoczył tylko jakiejś dziwnej, żółtej mazi. Żółć ta sączyła mu się z pyska przez wiele długich dni. Wypełniła w końcu całą nieckę.

Smok zmienił się nie do poznania. Zbladł i wychudł na wiór. Gdy już przestał toczyć żółtą maź, zebrał siły i odleciał. Nigdy więcej w tych stronach już go nie widziano. Żółta ciecz zastygła i stwardniała. Z czasem pokrył ją kurz, potem piach i ziemia. W końcu wyrósł na niej las.

Gród na cześć Staszka, Staszowem nazwano. W czasach, kiedy o smokach nie tylko zapomniano ale i przestano w nie wierzyć, odkryto pod Staszowem siarkę. W pobliskim Grzybowie wydobywano ją przez wiele lat. Smok, który wcześniej rujnował gród, przyczynił się w końcu do rozwoju miasta.

K O N I E C

Piotr Walczak autor bajek dla dzieci

Mam nadzieję, że legenda Ci się spodobała 🙂 Zapraszam do czytania innych opowieści z tej strony. Jeśli chcesz dorzucić cegiełkę do jej rozwoju, możesz kupić moją książkę „Herbus Poziomka” w wersji drukowanej, jako e-book lub audiobook. Pozdrawiam, Piotr Walczak

Tak Piotrze, kupuję!

Autorem ilustracji do Legendy o siarczystym smoku jest Bartłomiej Ogonowski.

Tej legendy możesz także posłuchać. Wersję audio nagrał Krzysztof Rychły.

Staszów – miasto powiatowe w województwie świętokrzyskim nad rzeką Czarną.